ordynacja.pl

Aktualności
Konferencje
Posłowie
Senatorowie
Inicjatywa
Artykuły
   Gąsowski Tomasz
   Kamiński Antoni
   Madej Andrzej
   Sępień Jerzy
Biuletyn Ordynacja.pl
Kontakt
logowanie

Artykuły - Sępień Jerzy

Ważniejsza od Konstytucji
data 2005-12-26
autor Jerzy Stępień



O zaletach i wadach ordynacji większościowych i proporcjonalnych powiedziano i napisano w ostatnich latach już chyba wszystko. Konieczne jest jednak zwrócenie uwagi na pewne aspekty psychologiczne, które nie powinny być pomijane w dyskusji nad koncepcjach prawa wyborczego - powszechnie już uważanymi za złe.
Otóż, jeśli mechanizm wyborczy jest głównym instrumentem praktyki demokratycznej, to największym grzechem naszej nastoletniej demokracji jest właśnie to, że wyborcy, zmuszeni do posługiwania się tym narzędziem w warunkach ordynacji proporcjonalnej, aczkolwiek wiedzą na czym polega sama technika głosowania, to jednak nie rozumieją logiki tego systemu, a zatem i jego konsekwencji. Oznacza to, że nie znając podstawowego mechanizmu kreowania klasy politycznej, zawsze będą narażenie na rozminięcie się swego zamierzonego działania z jego rezultatem.


Co z transparentnością?
To, co się dzieje w biurach komisji wyborczych, jest dla zwykłego wyborcy czarną magią. A nad głosami oddanymi w wyborach proporcjonalnych odbywają się czary przedziwne, szczególnie wtedy, kiedy stosuje się progi wyborcze. Jeśli np. wyborca głosował na partię, która nie przekroczyła progu, a takie w 1993 r. zgromadziły 35%, to jego głos zasilił de facto stan posiadania partii, które zdobyły owe 5%, a na które przecież nie głosował. Zauważmy, że były to partie, które mogły być mu programowo bliższe, ale także i takie, które odbierał jako wręcz wraże. Jego głos został niejako „przeniesiony” w częściach ułamkowych na te wszystkie partie, które próg przekroczyły, i to w proporcjach odpowiednich do liczby zdobytych przez nie mandatów.
Nic więc dziwnego więc, że np. partie koalicji wygrywającej, które w tamtych wyborach zdobyły około 35% głosów miały w latach 93-97 aż 67 % miejsc w parlamencie. Stąd należy uznać za prawdziwą tezę, że elekcja z 1993 r. była w istocie dysproporcjonalna. Nowych przykładów ilustrujących tę tezę przybyło po wyborach A.D. 1997, 2001 i 2005, choć te dysproporcje nie są już tak wyraźne. Po prostu politycy opanowali już sztukę tworzenia doraźnych koalicji. Ideą, celem proporcjonalności jest w istocie to, aby w końcowym efekcie stosunek liczby uzyskanych przez poszczególne listy mandatów do sumy miejsc do zdobycia wyrażał się taką samą liczbą (proporcją), jak liczba określająca stosunek głosów zdobytych przez daną listę do sumy głosów oddanych na wszystkie partie.
Tymczasem widać gołym okiem, że partie koalicji uzyskały w 1993 r. prawie dwukrotne przebicie…

Wracając do głównego wątku: – jeśli twoja partia uzyskała 20% głosów, powinna mieć w 460-osobowym parlamencie 92 fotele. Życie nie jest jednak takie proste. Ta operacja uda się tylko przy niewielkich liczbach „okrągłych” z dwoma zerami na końcu oraz z założeniem procentów wyrażanych w liczbach całkowitych, i to zresztą nie zawsze. W rzeczywistości głosy nigdy nie przełożą się idealnie na mandaty, bo realnie dzielić będziemy liczby wielkie i nie zaokrąglone, a procenty będą miały ułamki po przecinku. Stąd systemy wyborcze, poszukując uniwersalnego algorytmu, stosują skomplikowane metody przeliczania głosów na mandaty, aby możliwie sprawiedliwie, a przynajmniej według jakiegoś przyjętego, obiektywnego kryterium, zagospodarować reszty z dzielenia. Zawsze jednak powinno zmierzać się do tego, aby te dwie pozycje (głosy i mandaty) pozostawały, w przypadku każdej partii, w możliwie zbliżonym do siebie stosunku.
Stanu idealnego z algebraicznego punktu widzenia bowiem osiągnąć się, oczywiście, nie da.


Istota reprezentacji
W kreowaniu demokratycznej władzy publicznej zawsze powinno chodzić o to, aby skład parlamentu (samorządowej rady) odpowiadał rzeczywistym siłom opcji dochodzącym do głosu w danym momencie. To zrozumiałe, że każdej partii zależy na wygranej, ale paradoksalnie powinny one robić wszystko, aby… nie uzyskać większej liczby mandatów, niż wynikałoby to z rzeczywistego rozkładu sił w elektoracie. W przeciwnym wypadku cała zabawa w demokrację nie ma sensu, bo każda „nadreprezentacja”, będąc niezasłużonym w istocie zwycięstwem, niesprawiedliwie krzywdzi pozostałych. Jeśli dzieje się inaczej – wybory są jedynie zasłoną dymną dla innych celów niż służenie społeczeństwu. Służebność władzy publicznej w państwie demokratycznym w tym się mianowicie najtrafniej wyraża, że parlamentarna większość powołuje rząd, lub go akceptuje (udziela wotum zaufania): minister to po łacinie sługa…

Zauważmy – jeśli partia ma nadreprezentację w parlamencie, a przede wszystkim, kiedy mniejszość elektoratu ma większość w izbie, posłowie tej partii zmuszeni są realizować swój program mniejszości, to oczywiste, ale wówczas nie reprezentowana odpowiednio większość i tak dobijać się będzie o swoje racje, i to niejako w proporcji do swej rzeczywistej siły - tyle tylko, że będzie to musiała już robić poza parlamentem. Wszyscy wikłają się wtedy w sprzeczność rozsadzającą cywilizowane życie polityczne, które miało się przecież kanalizować głownie w ciałach przedstawicielskich. Dopóki więc liderzy partyjni będą dążyli do uzyskania nadreprezentacji, tak długo będą dowodzić niezrozumienia podstawowej zasady demokracji i zdaje się tak długo będą mieli kłopoty... z kończeniem.
Tu naprawdę nie da się liczyć sił na zamiary.


Po co progi?
Wymyślono je po to, by ratować parlament przed rozdrobnieniem i tym samym ułatwić tworzenie rządu – mniejsza liczba, za to większych klubów, ma tu rzeczywiście ułatwione zadanie. Mechanizm ten wzmocniono tzw. konstruktywnym wotum nieufności, polegającym na możliwości zmiany premiera tylko w przypadku jednoczesnego powołania nowego. Koń, jaki jest – każdy widzi. Przynajmniej od lat dwunastu. Podział sił w parlamencie pod koniec kadencji niewiele ma wspólnego z początkowym obrazem, z kolei mechanizm blokujący zmianę premiera prowadzi w naszych warunkach do uporczywego trwania słabych rządów mniejszościowych aż do następnego rozdania wyborczego, a głównie - do zaklinczowania szefa rządu, wskutek niemocy podzielonej opozycji i tzw. parlamentarnego planktonu.
Ordynacja proporcjonalna w polskich warunkach pozwala na efektywne programowe rządzenie najwyżej przez rok – później jest już tylko rozpacz... To oczywiście nie jedyne mankamenty słabego rządzenia w Polsce. Do tego trzeba dodać, pozostawiając na boku przestępcze patologie, kompletne niezrozumienie, czym są gabinety ministrów, jak je budować i do czego służą, na czym polegają mechanizmy koordynacji decyzji w skali rządu, dalej - anachroniczny sposób tworzenia budżetu państwa na etapie rządowym, katastrofalny brak zrozumienia przez rządzących dla istoty służby cywilnej, która właściwie pojmowana zawsze służy rządowi lepiej niż doraźnie zatrudniani na szczeblach urzędniczych (nie-politycznych) klientów szefa resortu, bezsensowny sposób obsady stanowisk wojewodów itd., itd.


Grzech pierworodny

Istota ordynacji proporcjonalnej jest rozumiana wyłącznie przez politologów, urzędników wyborczych, pewną grupę polityków, jeszcze mniejszą dziennikarzy (nawet nie wszystkich od polityki), a poza tym kręgiem – przez śladową część wyborców. Nie ma przesady w twierdzeniu, że populacja rozumiejąca sens i mechanizm ordynacji proporcjonalnej to nie więcej niż 5%.
Otóż to właśnie: nie można zakładać, że wyborcy będą utożsamiać się państwem, jeśli mechanizm kreowania władzy publicznej będzie niezrozumiały. To jest największy, chciałoby się powiedzieć – pierworodny grzech naszej państwowości. Co więcej – można bez trudności udowodnić, że ani w II Rzeczpospolitej, ani oczywiście po wojnie, ani po Okrągłym Stole, ani nigdy później, nigdy w całej naszej najnowszej historii nie obowiązywał w Polsce system wyborczy po prostu zrozumiały dla ludzi... Przed wojną też mieliśmy ordynacje proporcjonalne (do 1935 r.), a później wymyślono taki system większościowy z okręgami dwumandatowymi i wprowadzono takie zasady zgłaszania kandydatów, że trudno by od tej chwili mówić w ogóle o zachowaniu demokratycznych procedur wyborczych co do zasady.

A zatem wiek XX upłynął nam bądź to bez wyborów w ogóle, bądź to pod rządami złego prawa wyborczego. Mają wiele słuszności zwolennicy poglądu, że ordynacja wyborcza jest w pewnym sensie ważniejsza od konstytucji. Oczywiście, to pewien skrót myślowy, ale pamiętajmy, że konstytucja zależy od konstytuanty, a jej kształt z kolei – od kreującego ją systemu wyborczego. Konstytucja operuje w dużej mierze treściami niedookreślonymi, klauzulami generalnymi, ale w drodze właściwej interpretacji jej przepisów da się czasami wiele uratować z punktu widzenia zdrowego rozsądku. Ordynacja zaś to głównie bezduszny algorytm.
Stosowania konstytucji nie da się skomputeryzować, procedury wyborcze – tak, od początku do końca, od techniki głosowania po wskazanie posłowi konkretnego fotela w parlamencie. Wniosek stąd, że z naprawą konstytucji, w wielu miejscach bardzo niedoskonałą, można jeszcze poczekać, naprawa systemu wyborczego jest niezbędna już teraz.


Jak długo można dojrzewać

Często pada taki oto argument: owszem ordynacja większościowa, szczególnie z okręgami jednomandatowymi, ma swoje zalety, problem wszakże ma być w tym, że my jeszcze nie dorośliśmy do takiej ordynacji. Jest dokładnie odwrotnie. To właśnie ta prosta w mechanizmie wyborczym ordynacja góruje nad wszystkimi innymi i to z jednego powodu: System „jeden wyborca – jeden głos oddany na konkretnego człowieka”, ale już nie na listę, pozwala w sposób psychologicznie absolutnie zrozumiały panować wyborcy nad swoim aktem wyborczym i jego skutkami, w pełni rozumieć jego istotę i zawsze prześledzić konsekwencje tego najdonioślejszego dla wyborcy kroku. Do posługiwania się ordynacją z okręgami jednomandatowymi zawsze jesteśmy więc wystarczająco przygotowani, natomiast w żadnym wypadku nie można zakładać, że taki sam stan pierwotnego komfortu zapewnia ordynacja proporcjonalna. To właśnie do niej wyborcy musieliby dojrzeć, poprzez odpowiednie przygotowanie i przede wszystkim - poprzez uprzednie zrozumienia jej mechanizmu. Dziś mamy modę na transparentność. Z tego punktu widzenia wybory z okręgami jednomandatowymi są absolutnie transparentne, zaś proporcjonalne – kompletnie nietransparentne.


Komu powinno być łatwiej

Prawdą jest natomiast, że do ordynacji większościowej muszą „dorosnąć” politycy. Okręgi jednomandatowe wymuszają bowiem na nich całkiem odmienny typ zachowań, niż wyuczony na bazie ordynacji proporcjonalnej. Okręg jednomandatowy bezwzględnie wymusza na politykach, a głównie na liderach partii politycznych, konieczność zawierania koalicji przedwyborczych (wszak w okręgu jednomandatowym wygrać może tylko jeden), w sytuacji kiedy ordynacja proporcjonalna (w naszych warunkach jest to zresztą bardzo wątpliwa proporcjonalność) daje im to, co lubią najbardziej – bezkarne napinanie mięśni i harcowanie aż do chwili ogłoszenia ciszy przedwyborczej. Na zawieranie koalicji przyjdzie bowiem czas po wyborach. Co więcej – proporcjonalny system wyborczy wręcz takie zachowanie wymusza.
Przy okręgach jednomandatowych partie o podobnych programach są sojusznikami i szukają porozumienia, ponieważ apelują do tego samego mniej więcej elektoratu. Muszą więc zacierać różnice i podkreślać podobieństwa. Będą zabiegać o najlepszych kandydatów i cały czas porozumiewać się co do tego w jakich okręgach ich najlepsi kandydaci mają największe szanse. Jeśli wygrają – mogą natychmiast tworzyć rząd. Kampania wyborcza w walce na wspólnym froncie bowiem ich zbliżyła, a nawet może scementowała.
System proporcjonalny premiuje natomiast strategię całkowicie odmienną: w tym przypadku partie o zbliżonych programach muszą się w kampanii przedwyborczej zwalczać, bo odwołując się również do tego samego elektoratu, muszą wykazać dlaczego idą osobno – będą więc niekiedy nawet sztucznie podkreślać różnice programowe i na siłę zacierać podobieństwa. Jak trudno będzie udowodnić różnice, to zawsze można jeszcze sięgnąć po... ethos. Pamiętajmy, że politycy nie koniecznie „z natury” są tacy jak się prezentują, szczególnie ci bardziej doświadczeni. Reguły kampanii wyborczej (a ta trwa od wyborów do następnych wyborów) wymusza na nich swego rodzaju grę z innymi aktorami tej sceny i z widownią (elektoratem). Analogie z teatrem są tu absolutnie uzasadnione – stąd największe kariery robią ci dziennikarze, którzy potrafią najlepiej pokazać polityków w ich pozascenicznych garderobach, domach i wszędzie tam, gdzie trudno im ukryć prawdziwy, a często skrywany wizerunek.

W okręgu wielomandatowym każda z partii programowo pokrewnych musi najpierw ugrać coś dla siebie. Na tworzenie koalicji przyjdzie czas później, kiedy realnie policzy się zdobyte fotele i chociaż trochę zeskrobie błoto. Dlatego też przeciętny wyborca np. Unii Demokratycznej z 1991 r., któremu tłumaczono dlaczego dla jego partii największym wrogiem w kampanii są ZChN i inne partie o solidarnościowym rodowodzie, nie mógł się nadziwić, że wszystkie te partie stworzyły razem rząd Hanny Suchockiej. Pół biedy wyborca UD, ale elektorat ZChN do dziś tego pojąć zapewne nie może. A cóż powiedzieć dziś – po ostatnich wyborach parlamentarnych? One udowodniły jeszcze jedną tezę: nie tyle ważne jest iloma miejscami dysponuje dana partia, co tzw. zdolność koalicyjna. Z tego punktu widzenia partie „obrotowe” są sztucznie silniejsze.

Takie wolty na tle okręgów jednomandatowych nie są możliwe. Tu nie ma konkurentów taktycznych – są tylko realni przeciwnicy. Ordynacja z okręgami jednomandatowymi bezlitośnie tnie po skrzydłach, pozostawiając skrajności poza parlamentem – albo więc muszą szukać miejsca w koalicji, albo z czasem skazane są na zniknięcie.

To jest oczywiście słabość tej ordynacji, ze względu na postulat reprezentatywności wybieranego ciała, ale przynajmniej skutków cięcia nikt tu nie próbuje maskować. Zyskuje się natomiast wiele: przede wszystkim możliwość tworzenia szybciej trwałego rządu, bez podtrzymujących go protez proceduralnych w rodzaju progów, konstruktywnego wotum nieufności, wcześniej list krajowych itd. Okręgi jednomandatowe pozbawiają złudzeń reprezentantów skrajności - system proporcjonalny pozwala im natomiast ciągle trzymać ogień pod kotłem, tworząc całkiem realną nadzieję.


Wyborca na pstrym koniu jeździ

U podłoża idei chronienia mniejszości w drodze ordynacji proporcjonalnej leży założenie, że rozkład opcji politycznych w społeczeństwie jest jakąś trwałą rzeczywistością, podobnie jak reprezentujące te opcje podmioty w postaci konkretnych ugrupowań. Tak jednak poza kręgiem starych demokracji nigdzie nie dzieje. A i tam zmiana ordynacji wyborczej potrafi wprowadzić sporo zamieszania. Jak wiadomo, partia Le Pena znalazła się we francuskim Zgromadzeniu Narodowym tylko dlatego, że lewica chciała podzielić prawicę i wprowadziła na jedną kadencję system proporcjonalny. W następnych wyborach wrócono do okręgów jednomandatowych i skrajny Front Narodowy znalazł miejsce już tylko w Parlamencie Europejskim -- oczywiście tylko dzięki obowiązującej tam ordynacji proporcjonalnej.
Z tego punktu widzenia pewnej racjonalności należałoby upatrywać w postulacie wprowadzeniu proporcjonalności w Zjednoczonym Królestwie, czy w Stanach, ale – zgódźmy się – w Polsce nic trwałego na scenie politycznej nie powstało, a o zdecydowanie określonych opcjach długo, z uwagi na dynamikę przemian społecznych i gospodarczych, nie będziemy mogli jeszcze mówić.
Wydaje się więc, że konieczność utrzymania proporcjonalności w naszych warunkach oparta jest o błędną diagnozę stanu społeczeństwa i jego samoświadomości, a jeśli tak – to tu należałoby upatrywać głównej przyczyny rozchwiania nastrojów politycznych. Niczego więc u nas proporcjonalność nie uratuje i przed niczym nie uchroni. Taka ordynacja może bowiem jedynie tworzyć sztuczne i przypadkowe byty, kreowane jedynie ze względu na efekt elekcyjny. Świetnie np. odczytała swego czasu ordynację z 1991 r. KPN, tworząc co najmniej dwa podmioty wyborcze, po to by powiększyć sukces i sukces odniosła. Ale czy to tej partii pomogło w czymkolwiek na dalszą metę? Z kolei PSL upierało się przy małych okręgach wyborczych, licząc na to, że będzie to źródłem jego powtarzalnych sukcesów wyborczych. Tak było, owszem, raz - w 1993 r. Małe okręgi dały tej partii premię, ale już cztery lata później były przyczyną jej klęski, ponieważ tym razem premia przypadła AWS, która powstała z partii przegrywających z kretesem elekcję ’93, dając tym samym fory i PSL i SdRP (SLD).
Ta pobieżna analiza wskazuje, że proporcjonalność w nieustabilizowanych warunkach politycznych prowadzi do przypadkowości reprezentacji. Determinowana jest ona bowiem w dużym stopniu zachowaniami liderów partyjnych, trafnością lub błędami ich decyzji, a nie rzeczywistym układem sił w społeczeństwie. Klęską przywódców nikt się oczywiście przejmować nie będzie – rzecz jednak w tym, że życie publiczne nie sprowadza się tylko do ruchów na scenie politycznej: klęski liderów nie obciążają ich samych – bo przecież zniknięcie ich ze sceny (zwykle na krótko, do czasu kiedy nie poprawią taktyki) powoduje, że wyborcy tracą na okres kadencji swe przedstawicielstwo, a to już jest poważny szkopuł, chyba, że tą nie prezentowaną częścią społeczeństwa nie musimy się przejmować…

Każda ordynacja jest z pewnością formą, za pomocą której chcemy ująć i wyrazić jakąś polityczną treść. Może więc tu, w złym doborze narzędzi koniecznych do uchwycenia politycznego żywiołu w karby cywilizowanego życia publicznego, należy poszukiwać przyczyn jego karykaturalności?

Nie ma poza tym pewności, czy zmiana warty u steru rządu jest w Polsce wynikiem zmiany zachowań elektoratu w samym procesie wyborczym. Niewykluczone, że te gwałtowne wahnięcia są raczej wynikiem naprzemiennej aktywności co cztery lata tych samych grup elektoratu. Nikt tego właściwie nie badał, a byłyby to badania niezwykle cenne.


Żeby partie rosły w siłę

Ponieważ jest tak, że to wyborcy mają problem z ordynacją proporcjonalną, a politycy z większościową – pora zapytać: czyje kłopoty powinny być rozwiązane w pierwszej kolejności.

Nie raz pada i taki argument: nie da się silnego demokratycznego państwa budować bez silnych partii politycznych, a ponieważ umacnianiu organizacyjnemu partii lepiej służy ordynacja proporcjonalna, tym samym system proporcjonalny jest korzystniejszy w ostatecznym rozrachunku także dla budowy silnego państwa. Innymi słowy, ponieważ tabakiera jest dla nosa, trzeba zadbać o tabakierę, by w konsekwencji nos miał komfort... Prawdy trzeba szukać jednak gdzie indziej - demokracja to przede wszystkim większość zdolna do sprawnego rządzenia i opozycja, potrafiąca budować alternatywny program i odpowiednie dla niego struktury osobowe i tym samym gotowa do natychmiastowego przejęcia steru państwa, gdy przyjdzie na nią czas.
Argumentem tym szczególnie chętnie operowali liderzy SLD… Czy wyszło im to na dobre?

Tylko na pierwszy, teoretyczny, rzut oka może się wydawać, że okręgi jednomandatowe prowadzą do rozproszenia sceny politycznej. Ten argument jest demagogicznie nadużywany, dość bowiem przykładów na świecie, ale także i w Polsce, że jest inaczej. Liderzy poważnych partii politycznych (nie odmawiajmy im inteligencji – to błąd) po prostu zmieniają wówczas taktykę, i nie pozwalają na bezkarne harce na głównej scenie politycznej, pozostawiając watażkom przestrzeń lokalną, a co najwyżej regionalną. Właśnie tą drogą najskuteczniej wzmacniają się partie silne. W Senacie, na przykład, zawsze była wyraźna większość. Że czasami zbyt duża – to inna sprawa. Dzieje się tak w rezultacie tworzenia, przy mechanizmie większościowym, a więc nie-proporcjonalnym, okręgów wielomandatowych (dwu-, trzy-, a obecnie czteromandatowych), co oczywiście zniekształca „sprawiedliwościowy” aspekt wyborów senackich. W takim systemie każdy wyborca ma tyle głosów, ile jest mandatów w okręgu do rozdzielenia i zdyscyplinowany elektorat, nawet mniejszościowy, potrafi tym samym zwielokrotnić swą rzeczywistą siłę, wykorzystując efekt „zestrzelenia głosów”, co musi prowadzić i w tym systemie także do niedobrej – jak mam nadzieję już wiemy – nadreprezentacji. A każda ordynacja, która tworzy „nadreprezentację”, nie prowadzi tylko do „zmarnowania głosów” partii przegrywających. Takiego określenia w odniesieniu do ordynacji proporcjonalnej z progami używa się jednak bezpodstawnie. Te „podprogowe” głosy nie są bowiem zmarnowane – przechodzą na partie silniejsze, które próg przekroczyły.

Przechodzą? – to raczej rabunek w majestacie kalekiego prawa. Przynajmniej temu w pierwszej kolejności należałoby więc zapobiegać, wprowadzając do ordynacji proporcjonalnej mechanizm przenoszenia głosu „utraconego” na partie o większych szansach, a zbliżonych programach, wzorem np. Irlandii czy Malty, choć, oczywiście, w pierwszym okresie spowodowałoby jeszcze większe komplikacje całego systemu wyborczego.


Proste jest piękne

System wyborczy z okręgami jednomandatowymi najkrótszą drogą prowadzi – jak na to wskazuje powszechne zachodnie doświadczenie - do wyłonienia większości zdolnej powołać rząd, czy samorządowy zarząd. Wybory bezpośrednie prezydenta (burmistrza, wójta), przy zachowaniu ordynacji proporcjonalnej, pozwalają dość swobodnie zarządzać w urzędzie, ale już nie w gminie (mieście). Zdaje się dowodów na prawdziwość tej tezy zdołaliśmy również wystarczająco dużo już nazbierać. Co do tego natomiast, jak mechanizm proporcjonalny wzmacnia system partyjny – też po ostatnich 13-tu latach wiedzy nam nie brak... Przydałby się tu jakiś współczynnik „lojalności wobec elektoratu” (LWE), wyrażający się stosunkiem liczby członków w klubie po wyborach do ich liczby bezpośrednio przed kolejnymi wyborami, ale sądzę, że bez poszukiwania aż tak precyzyjnych instrumentów pomiarowych mamy na co dzień dość żenującej zabawy.

Pytania zaś, czy Polsce jest potrzebny sprawny rząd, oparty o solidną parlamentarną większość, czy wójtowie, burmistrzowie, prezydenci potrzebują oparcia w radach, czy można rządzić bez sensownej opozycji, czy my wszyscy przypadkiem nie potrzebujemy i sprawnego, skutecznego rządu i zarazem silnej opozycji, wreszcie czy wyborcy chcą głosować przede wszystkim na ludzi, za którymi stoją partie, czy na partie, które potrafią szybko zmienić ludzi – są pytaniami retorycznymi.


Eksperci w polityce

Winę za instrumentalizację systemu wyborczego pod doraźne interesy, niemal z wyborów na wybory, ponoszą oczywiście politycy, ale nie tylko oni. Pora także przyjrzeć się ich eksperckiemu zapleczu. Polscy politolodzy i prawnicy nie wymyślili żadnej oryginalnej ordynacji proporcjonalnej. Znając natomiast teoretyczne efekty stosowania co najmniej kilkunastu głównych systemów proporcjonalnych w różnych państwach (tu trzeba im oddać sprawiedliwość), jedynie kopiowali i nadal kopiują ordynacje proporcjonalne, tworzone w Europie zachodniej najczęściej przez matematyków, tyle tylko, że tam testowane później w tysiącach odsłon wyborczych i odpowiednio modyfikowane.

Tak jak w tworzeniu prawa na początku lat 90-tych przeżywaliśmy swoistą „nostalgię legislacyjną” (określenie prof. Huberta Izdebskiego), nawiązując do przedwojennych konstrukcji prawnych i ustrojowych, tak w odniesieniu do wyborów mamy ciągle do czynienia z rodzajem ustrojowego naśladownictwa, czy wręcz snobizmu. Z tym, że u nas żongluje się właściwie elementami rożnych systemów, bez poszukiwania głębszych uzasadnień płynących spoza sfery doraźnej gry. Co więcej – nikt chyba, poza matematykami, nie usiłuje nawet dociec istoty teoretycznego rachunku prowadzącego w rezultacie do zbudowania końcowego modelu. Reszta specjalistów nie prowadzi tu żadnych badań podstawowych – chciałoby się powiedzieć – skupiając się wyłącznie na pracach wdrożeniowych.

Jaki jest rezultat tych wdrożeń – każdy widzi. Ostatnie rozdanie wyborcze dostarczyło nam nowego materiału do analiz i ponownego konstatowania prawd oczywistych i powszechnie znanych…


Notka o autorze:
Jerzy Adam Stępień, senator (89-93), Generalny Komisarz Wyborczy (90-93), wiceminister MSWiA (97-99), od 99 sędzia Trybunału Konstytucyjnego Warszawa, 29 listopada 2005 r.

Komentarze (181)Skomentuj